poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Makaron na uszy


Nasz teren prywatny określają działania, jakich się podejmiemy, by określić granicę między tym, co możemy dać każdemu a tym, co jest wyłącznie nasze. Problem pojawia się wtedy, gdy nasze życie prywatne staje się publicznym. Korzystamy więc z każdej, nawet najmniejszej formy osobistej wolności, uciekamy w inne miejsce. Otwierając kolejne drzwi zamykamy poprzednie, z nadzieją, że za którymś razem znajdziemy zamek, który nie ulegnie żadnemu wytrychowi.
Jedną z największych samotni, wspólną dla wszystkich a jednocześnie odrębną dla każdego z nas jest muzyka. Najlepszym tego przykładem jest postać w tramwaju, ze słuchawkami w uszach oddana ulubionej melodii. Jest to według mnie jedna z największych możliwości stwarzania wokół siebie niewidzialnej granicy.
Każda piosenka może mówić o prywatnej sferze. Zależy jak odbiorą ją słuchacze, czym się dla nich ona stanie. Nieraz niepotrzebne są słowa, wystarczy sama melodia, która pociągnie za sobą aurę, działającą niczym drzwi antywłamaniowe. Jednocześnie słowa wiążą ze sobą przesłanie, tekst, którego można nauczyć się na pamięć niczym wiersza, recytując go za każdym pociągnięciem kurtyny, oddzielającej scenę od widowni.
Chroniąc naszej prywatności stajemy się agresywni, walczymy o nasze święte miejsce. Doskonale takie zachowania uosabia piosenka Lady Pank „To co mam”. Możemy też uciekać, znajdować sekretne przejścia, znane tylko uprzywilejowanym. Ucieczkę przed zbiegowiskiem oferuje nam Michał Bajor w piosence „Nie znajdą nas”. Z chęcią oddałabym się podróży w nieznane, podziwiając mikroświatów zmysłowe obszary wraz z magią słów tego wykonawcy, ucząc się gubić za sobą tłumy.

piątek, 12 sierpnia 2011

Chroniąc czas

Mój teren prywatny jest odzwierciedleniem ramki na zdjęcia. Zawiera on w sobie liczne historie, których chroni przed wyblaknięciem i zapomnieniem. Dodatkowo może je upiększać jeśli tylko wybiorę odpowiednią formę obwódki. Czemu według mnie ramka na zdjęcia może być rodzajem prywatnego terytorium? Bo nie mają do niej dostępu wszyscy, nie każdy wie jaką opowieść w sobie zawiera.

czwartek, 11 sierpnia 2011

UWAGA! Zły pies!

Tabliczki mają odstraszać niepotrzebnych gapiów bądź nieproszonych gości – nieznajomych bądź i najbliższe nam osoby. Mają one uświadomić innych o obecności strażnika, anioła stróża naszego terenu prywatnego. 
Taką tabliczkę oraz wiele innych napotykam na drodze prowadzącej do mojego zakazanego owocu. Pierwszą widzę już na drzwiach mego pokoju, które to otwieram, by przemierzyć pieszo całe mieszkanie w celu dostania się do największego Sezamu w moim domu, groty zawierającej dla mnie najcenniejsze skarby świata. Tabliczki z groźnymi napisami patrzą się na mnie złowrogo, warcząc podczas kolejnego stawianego przeze mnie kroku. Licząc się z niebezpieczeństwem powtarzam sobie głośno: „przecież ja tego potrzebuję, nie mam akurat tej konkretnej rzeczy”, „wezmę ją tylko na chwilę”. Cichaczem mijam kolejne pomieszczenia i kiedy jestem już u celu, kiedy wydaje się, że mogę odetchnąć z ulgą słyszę zza pleców znajomy mi głos: „czy mama pozwoliła ci grzebać w jej szafie?!”. Odwracam się i ze skruszoną miną spoglądam w oczy siostrze. Uśmiecham się, spuszczam wzrok błądząc po pokoju, jednocześnie szukając jakiegoś wykrętu, wymówki, bądź drobnego kłamstewka. Zaledwie rok młodsza bliźniacza mi twarz (z tym wyjątkiem, że surowa) wydaje grymas, po którym następuje seria morałów. Zgaszona wracam do mojego pokoju, do mojej szafy i szukam rzeczy, która spróbuje zastąpić mi niebieską, bombkową bluzkę mamy z okrągłymi, srebrnymi guziczkami, które to świetnie komponowałyby się z kolczykami i bransoletkami, jakie miałam ochotę dzisiaj włożyć. Tabliczki nie wiszą już z każdej strony, nie widzę żadnej z nich. Rozglądając się po pokoju szukam mojej ostatniej deski ratunku, mojej zielonej lampki – sięgam po telefon i wykręcam numer. Skruszonym i błagalnym tonem pytam się mamy jak idzie w pracy - dopiero przyszła - nie owijając dłużej w bawełnę zadaję pytanie czy mogłabym pożyczyć od niej niebieskie cudo. Niechętnym tonem padają słowa zgody, lecę zatem do ostatniego pokoju śmiejąc się tabliczkom prosto w ich groźne wizerunki i ostrzeżenia, zakładam bluzkę i od razu dzień staje się piękniejszy.
Nie zawsze tak jest. Przeważnie muszę liczyć się z kilkoma strażnikami, a nawet i samą właścicielką szafy oraz z odmową i nieudanymi akcjami przechwycenia kilku rzeczy. Poranek traci sens i nawet sok pomarańczowy wypity z rana nie przynosi ulgi. Dodatkowo wyjście do szkoły kończy się sporami i poruszaniem głębszych spraw. Zatem wycieczka do największej świętości domu jest dla mnie wielkim ryzykiem i niczym tajny agent muszę wpierw wybadać sytuację, terytorium oraz samopoczucie wszystkich domowników, by wyruszyć w akcję.

sobota, 9 lipca 2011

Dawno zapomniane

Za czasów podstawówki, w wiecznie kolorowym świecie z coraz to ciekawszymi pomysłami na rozpoczęcie dnia, otrzymałam na urodziny od koleżanki żółto-czerwony notesik. Wręczając go powiedziała do mnie: „Trzymaj, od teraz to będzie twój pamiętnik”, a do opisywania było wiele. Prowadziłam go regularnie, a cała akcja zapisywania kolejnych historii przebiegała według określonego schematu – wracając ze szkoły czy też znajdując chwilkę pomiędzy zabawą a snem, zamykałam się w pokoiku i czy to na biurku, czy to kryjąc się pod kołdrą z latarką lub lampką, zaczynałam podróż w świat niezapomnianych wspomnień i niezwykłych wyobrażeń. Dziś patrzę na ten notesik jak na wielki zamek podzielony między innymi na tryskającą radością i głośnymi śmiechami bawialnię, na ogromne komnaty, z których każda zawierała w sobie określoną historię a charakterze każdej z nich odpowiadał określony kolor, a także i na ponure oraz ziejące smutkami i rozczarowaniami lochy, zamykające raz na zawsze gorzkie chwile z życia małej dziewczynki. Otwierając teraz niektóre stronice tego zamku, otwierając drzwi do poszczególnych komnat przenoszę się w niezwykły świat, patrzę na główną bohaterkę tych powieści z niezwykłym sentymentem i podziwem. Nieraz wybucham śmiechem ze względu na język dziewięciolatki, różniący się od języka dwa razy starszej dziewczyny, a i ze względu na poszczególne historie. Czytając te niezwykłe opowieści czuję się jakbym wkraczała na czyjąś prywatną przestrzeń, jakbym podglądała czyjeś życie. Mam jednak kluczyk do furtki, która daje mi możliwość spojrzenia na świat oczami niewinnego dziecka, widzącego wokół same dobre rzeczy. Czasem wydaje mi się, że ta mała dziewczynka nie rozumie wielu zdarzeń, wielu reakcji, lecz to może ja – osiemnastolatka, która  poddała się narzuconym z góry schematom, osiemnastolatka, która większą uwagę zwraca na błędy lingwistyczne niż na niezwykłość opisywanych zdarzeń, powinna coś zrozumieć – czegoś się nauczyć.
Ostatnio natknęłam się na notkę poświęconą mojej grupce z podwórka. To niezwykłe jaki świat potrafią stworzyć dzieci - odgrodzić się od rzeczywistości niewidzialną nitką, stawiając niewidzialną tabliczkę z napisem: „UWAGA! Teren prywatny”. Notka ta opisywała dzień z życia „Klopsików”. Wśród dzieci spędzających cały czas na świeżym powietrzu, bawiących się w podchody, w berka, w dom oraz w restaurację, której daniami specjalnymi była m.in. „zupa z błota i świeżo zerwanych liści” oraz „mielone z mokrego piasku”, byłam jednym z najstarszych dzieci. Była także dziewczynka w moim wieku – zachowująca się zazwyczaj poważniej, trzeźwo stąpająca po ziemi już w wieku 9 lat. Podwórko dzieliło się na dwie grupy – moją i jej. Rzeczą jasną jest, że grupa rywalizująca nie miała wstępu do naszej bazy a było nią drzewo, z „wiecznie różowymi kwiatami”, usytuowane nieopodal wielkiego kasztanowca. Opowieść, na którą się natknęłam dotyczy dnia, w którym rozbudowujemy bazę, bronimy jej przed tzw. „Parówą” i „Pączkiem” oraz uciekamy przed strofującą nas panią dozorczynią.
Otóż zainspirowani amerykańskimi filmami, gdzie przeważnie każde dziecko posiadało swój domek na drzewie, również chcieliśmy coś takiego stworzyć. Rodzice nieudolnie próbowali nam wytłumaczyć, iż drzewo to nie należy do nas, więc nie możemy tam wznieść żadnej budowli – przecież drzewo było nasze, miało nawet nasze inicjały! Z pomocą rodziców czy bez niej, stwierdziliśmy, że bazę i tak zbudujemy. Część naszego klanu naznosiła niewiadomego pochodzenia różnej wielkości desek, pozostali pilnowali drzewa. Następnym etapem budowy naszej bazy było wniesienie tych desek na drzewo oraz dopasowanie ich tak, by nikt się nie potłukł. Czytając przebieg budowy zauważyłam, jaką frajdę z takiej pracy miało dziecko i, choć sam opis był dość rozbudowany, miałam przed oczyma  garstkę maluchów nie liczących czasu, cieszących się natomiast każdą chwilą ciężkiej pracy. Najgorszym momentem opowiadania była przerwa na obiad i obawy wynikające z pozostawienia bazy samej sobie. Choć parę osób zostało, by jej pilnować, zaraz i oni byli wołani na posiłek. Męcząc się z kolejną dawką kartofli zadzwoni ł domofon. Przez okno usłyszałam podenerwowaną koleżankę, która próbowała wytłumaczyć mojej mamie, że baza została przejęta przez naszych rywali. Wyczekując upragnionego „to chociaż mięso zjedz” wybiegłam na dwór zbierając naszą grupkę. Bawi mnie dziś wymiana zdań między oboma klanami oraz argumenty, które tamtymi czasy były dla nas niepodważalne. Po licznych negocjacjach oraz „bo powiem twojej mamie”, udało nam się odzyskać naszą miejscówkę. Dzisiaj nie potrafię opisać tego błogiego stanu, który napełniał mnie i moich towarzyszy niezwykłą radością. Na deskach ułożonych starannie między gałęziami czas płynął nieubłaganie, wśród śmiechów, różowych kwiatów oraz cieplutkiego słońca. Ze smutkiem więc żegnaliśmy się z naszym drzewem, naszą bazą osłoniętą peleryną niewidką, w której wszystko było ściśle tajne. Po przeczytaniu tych niezwykłych dni z uśmiechem zamykam pamiętnik.