Za czasów podstawówki, w wiecznie kolorowym świecie z coraz to ciekawszymi pomysłami na rozpoczęcie dnia, otrzymałam na urodziny od koleżanki żółto-czerwony notesik. Wręczając go powiedziała do mnie: „Trzymaj, od teraz to będzie twój pamiętnik”, a do opisywania było wiele. Prowadziłam go regularnie, a cała akcja zapisywania kolejnych historii przebiegała według określonego schematu – wracając ze szkoły czy też znajdując chwilkę pomiędzy zabawą a snem, zamykałam się w pokoiku i czy to na biurku, czy to kryjąc się pod kołdrą z latarką lub lampką, zaczynałam podróż w świat niezapomnianych wspomnień i niezwykłych wyobrażeń. Dziś patrzę na ten notesik jak na wielki zamek podzielony między innymi na tryskającą radością i głośnymi śmiechami bawialnię, na ogromne komnaty, z których każda zawierała w sobie określoną historię a charakterze każdej z nich odpowiadał określony kolor, a także i na ponure oraz ziejące smutkami i rozczarowaniami lochy, zamykające raz na zawsze gorzkie chwile z życia małej dziewczynki. Otwierając teraz niektóre stronice tego zamku, otwierając drzwi do poszczególnych komnat przenoszę się w niezwykły świat, patrzę na główną bohaterkę tych powieści z niezwykłym sentymentem i podziwem. Nieraz wybucham śmiechem ze względu na język dziewięciolatki, różniący się od języka dwa razy starszej dziewczyny, a i ze względu na poszczególne historie. Czytając te niezwykłe opowieści czuję się jakbym wkraczała na czyjąś prywatną przestrzeń, jakbym podglądała czyjeś życie. Mam jednak kluczyk do furtki, która daje mi możliwość spojrzenia na świat oczami niewinnego dziecka, widzącego wokół same dobre rzeczy. Czasem wydaje mi się, że ta mała dziewczynka nie rozumie wielu zdarzeń, wielu reakcji, lecz to może ja – osiemnastolatka, która poddała się narzuconym z góry schematom, osiemnastolatka, która większą uwagę zwraca na błędy lingwistyczne niż na niezwykłość opisywanych zdarzeń, powinna coś zrozumieć – czegoś się nauczyć.
Ostatnio natknęłam się na notkę poświęconą mojej grupce z podwórka. To niezwykłe jaki świat potrafią stworzyć dzieci - odgrodzić się od rzeczywistości niewidzialną nitką, stawiając niewidzialną tabliczkę z napisem: „UWAGA! Teren prywatny”. Notka ta opisywała dzień z życia „Klopsików”. Wśród dzieci spędzających cały czas na świeżym powietrzu, bawiących się w podchody, w berka, w dom oraz w restaurację, której daniami specjalnymi była m.in. „zupa z błota i świeżo zerwanych liści” oraz „mielone z mokrego piasku”, byłam jednym z najstarszych dzieci. Była także dziewczynka w moim wieku – zachowująca się zazwyczaj poważniej, trzeźwo stąpająca po ziemi już w wieku 9 lat. Podwórko dzieliło się na dwie grupy – moją i jej. Rzeczą jasną jest, że grupa rywalizująca nie miała wstępu do naszej bazy a było nią drzewo, z „wiecznie różowymi kwiatami”, usytuowane nieopodal wielkiego kasztanowca. Opowieść, na którą się natknęłam dotyczy dnia, w którym rozbudowujemy bazę, bronimy jej przed tzw. „Parówą” i „Pączkiem” oraz uciekamy przed strofującą nas panią dozorczynią.
Otóż zainspirowani amerykańskimi filmami, gdzie przeważnie każde dziecko posiadało swój domek na drzewie, również chcieliśmy coś takiego stworzyć. Rodzice nieudolnie próbowali nam wytłumaczyć, iż drzewo to nie należy do nas, więc nie możemy tam wznieść żadnej budowli – przecież drzewo było nasze, miało nawet nasze inicjały! Z pomocą rodziców czy bez niej, stwierdziliśmy, że bazę i tak zbudujemy. Część naszego klanu naznosiła niewiadomego pochodzenia różnej wielkości desek, pozostali pilnowali drzewa. Następnym etapem budowy naszej bazy było wniesienie tych desek na drzewo oraz dopasowanie ich tak, by nikt się nie potłukł. Czytając przebieg budowy zauważyłam, jaką frajdę z takiej pracy miało dziecko i, choć sam opis był dość rozbudowany, miałam przed oczyma garstkę maluchów nie liczących czasu, cieszących się natomiast każdą chwilą ciężkiej pracy. Najgorszym momentem opowiadania była przerwa na obiad i obawy wynikające z pozostawienia bazy samej sobie. Choć parę osób zostało, by jej pilnować, zaraz i oni byli wołani na posiłek. Męcząc się z kolejną dawką kartofli zadzwoni ł domofon. Przez okno usłyszałam podenerwowaną koleżankę, która próbowała wytłumaczyć mojej mamie, że baza została przejęta przez naszych rywali. Wyczekując upragnionego „to chociaż mięso zjedz” wybiegłam na dwór zbierając naszą grupkę. Bawi mnie dziś wymiana zdań między oboma klanami oraz argumenty, które tamtymi czasy były dla nas niepodważalne. Po licznych negocjacjach oraz „bo powiem twojej mamie”, udało nam się odzyskać naszą miejscówkę. Dzisiaj nie potrafię opisać tego błogiego stanu, który napełniał mnie i moich towarzyszy niezwykłą radością. Na deskach ułożonych starannie między gałęziami czas płynął nieubłaganie, wśród śmiechów, różowych kwiatów oraz cieplutkiego słońca. Ze smutkiem więc żegnaliśmy się z naszym drzewem, naszą bazą osłoniętą peleryną niewidką, w której wszystko było ściśle tajne. Po przeczytaniu tych niezwykłych dni z uśmiechem zamykam pamiętnik.